Bieszczady - Wołosate 1-8.02.2001
uż po raz czwraty studenci naszej Uczelni odwiedzili ziną Bieszczady. Schronisko we wsi Wołosate znów przez sześć dni i nocy było naszym drugim domem. Podróż trwała ponad 18 godzin. Cztery przesiadki podczas jazdy pociągiem a potem 90 długich minut w busach. W końcu Wołosate, mała bieszczadzka wioska niegdyś licząca ponad 1000 mieszkańców, ale po skutecznej akcji "Wisła" zamieszkuje ją teraz około 50 osób. Kilka budynków mieszkalnych, bar, schronisko, stadnina z zachowawczą hodowlą konia huculskiego, nieczynny sklep, łemkowski cmentarz i budka telefoniczna. Schronisko parterowe, przytulne, z izbami 4 - 5 osobowymi. Pokoje schludne, wyposażone w wygodne tapczaniki, szafki i dużą szafę. W kuchni duży stół, lodówka, kran, szafki i najważniejszy - elektryczny dzbanek bezprzewodowy. Czyste toalety i bieżąca, gorąca woda dopełniają opis naszego gospodarstwa. Należy dodać, że sami paliliśmy w centralnym piecu, w czym celowała Hania z Robertem i że codziennie wyznaczone przez druha osoby robiły zakupy w odległych Ustrzykach Górnych, najczęściej pokonując tę trasę pieszo z wypchanymi plecakami. Mając tak doskonałe zaplecze, mogliśmy bez reszty oddać się wędrówkom po bieszczadzkich szlakach. Na pierwszy ogień poszła Tarnica (1346m) - najwyższy szczyt Bieszczadów. W tym dniu pogoda była zła. Mokry śnieg, duża wilgotność i słaba widoczność. Gdy wyszliśmy z lasu na połoniny widoczność spadła do 20 metrów i wzmógł się wiatr. Spotkaliśmy schodzących z gór wędrowców, z których żaden nie wszedł na szczyt. Nie doszli nawet do przełęczy. My musieliśmy spróbować. Brnęliśmy w zmrożonym śniegu co chwilę zapadając się po kolana. Na przełęcz dotarliśmy po omacku. Tu widoczność zmniejszyła się jeszcze bardziej. Dalej szliśmy gęsto gęsiego trąc nosem o kurtkę idącego z przodu. Wokół mleko aż bolały oczy. W końcu krzyż na szczycie. Raczej go wyczuliśmy niż zauważyliśmy. Duże zadowolenie i satysfakcja. Nic nie było widać, żadnych widoków, ale kilka obowiązkowych fotek uwieczniło tę chwilę. Zejście to już fraszka a po kolacji do upadłego graliśmy w mafię. Drugi dzień był pogodniejszy, ale bez słońca. Celem wędrówki - Rozsypaniec (1273m). Dlaczego tak się nazywa? To proste!!! Rozsypał się na kilka szczytów. Długim leśnym duktem za kończonym słynną "agrawką" doszliśmy do przełęczy Bukowskiej (1107). Tu rozpoczyna się połonina o tej samej nazwie. Do granicy z Ukrainą niedaleko - mały rzut śnieżką. W oddali Kińczyk Bukowski a po stronie naszych sąsiadów widniała na horyzoncie Połonina Równa i Pikuj. W powietrzu czuliśmy wyraźnie odwilż. Kilka zdjęć przy słupkach granicznych i zaczęliśmy wspinaczkę na Rozsypaniec. Zdobyliśmy jeden ze szczytów. Choć pochmurno, widoczność była dobra. Przez kilkanaście minut syciliśmy swoje oczy pieknem gór i ogromem przestrzeni jaki nas otaczał. To była długa wyprawa. Przemoczone buty i spodnie do rana suszyły się w prowizorycznej suszarni. Trzeciego dnia obudziło nas słońce. Po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy do Ustrzyk Górnych. Dziurawy asfalt prowadził nas dokładnie na zachód. Na końcu drogi roztaczała się w słońcu Połonina Caryńska (1297m). Wejście na jej grzbiet nie sprawiło nam większych trudności. Za to na górze czekała nas nie lada przygoda. Byliśmy przygotowani na mróz, deszcz i śnieg ale walkę musieliśmy stoczyć z wiatrem. Ten żywioł dał nam porządnie w kość. Szliśmy cały czas zataczając się. Dziewczęta, niektóre odcinki banalnie prostego szlaku, pokonywały na czworakach. Wymęczeni wiatrem i śmiechem z ludzkiej bezradności, dotarliśmy na szczyt. Nagrodą była piękna pogoda i przepiękne widoki. Pomimo ciepłego, bardzo silnego wiatru na wierchu przesiedzieliśmy około 30 minut. Doskonałe humory wyzwoliły w nas dodatkowe siły i na resztkach śniegu, po zboczach połoniny, niektórzy z nas wykonywali karkołomne fikołki. Wieczór spędziliśmy w barze i na grze w skojarzenia. Czwartego dnia zdobyliśmy Rawkę (1307m) i Kremenaros (1221m) To był najpiękniejszy dzień. Słońce, piękne widoki i spory wysiłek. Wiatr przycichł zostawiając po swoich wybrykach niewiele śniegu. Odkryły się liście, a szczyty opanowała pożółkła trawa. Później dowiedzieliśmy się, że popudziły się niedźwiedzie. Na Kremenarosie byliśmy jednocześnie w trzech państwach. Marmurowy słup oznacza miejsce spotkania się granic Polski, Ukrainy i Słowacji. Bez paszportów "zwiedziliśmy" te kraje. Aparaty poszły w ruch. Pełni wrażeń bez pośpiechu wracaliśmy do Wołosatego. W sobotę, piątego dnia naszego pobytu w Bieszczadach, padał drobny deszcz. Pomimo tego czternastoosobowa grupa wyruszyła w góry. Chcieliśmy jeszcze raz wejść na Tarnicę i rozejrzeć się dookoła. Na przełęczy pod Tarnicą deszcz przybrał na sile i połoninę opanowała mgła. Zrezygnowaliśmy z wejścia na szczyt i po tajnym głosowaniu ruszyliśmy na Szerokie Wierchy (1315). Padało, było wilgotno i zimno. Praktycznie nie było żadnych logicznych argumentów aby kontynuawać tę wędrówkę. Może poza jednym, który przeważył. Każdy chciał się zmierzyć ze swoimi słabościami. I wszyscy zwyciężyli. Po około dwóch godzinach dotarliśmy do Ustrzyk Górnych. Przestało padać. Ostatnie 6 kilometrów do schroniska kończyło naszą zimową przygodę z Bieszczadami. Wieczorem "ostatnia wieczerza" przy świecach, ciastkach i gitarze. Śpiewy na początku głośne, potem coraz cichsze rozlegały się prawie do rana.
Szóstego dnia około godziny dziewiątej zajechały busy. Byliśmy już gotowi, spakowani. Pokoje posprzątane, puste. Będą czekać na nas cały rok, bowiem na pewno zimą 2002 roku na trudnych szlakach Bieszczadów pojawią się studenci PWSZ z Elbląga.