Marsz do "Andzi" - 08.05.2010r.



rzeprawa i komary.

Te dwie rzeczy były największą atrakcją tego rajdu. Po przejściu wałami do "Złotej Wyspy", trzeba było się na nią przeprawić.
Czasami jest most, czasami go nie ma. Tym razem były w połowie potężne pnie drzew a dalej stalowe belki. Nie wszyscy mieli odwagę przedostać się po nich nad szerokim kanałem. Każdy, kto się zdecydował, pokonywał przeszkodę wodną na swój sposób. Było wesoło. Kilkanaście osób zostało jednak na Nowakowskiej Wyspie. Pochowani w trzcinach mieli na nas czekać. Udaliśmy się wschodnim brzegiem wyspy w kierunku latarni "Andzi". I tu się zaczął koszmar. Miliony "jednodniowych", zielonych komarów uniosły się w powietrze. Były wszędzie. Ucichły rozmowy, bowiem narażeni bylibyśmy na drugie śniadanie. Nie było sensu się odganiać. Z każdym krokiem unosiło się ich coraz więcej. Kto jak mógł, chronił twarz. Na nasze szczęście nie gryzły. Męczyliśmy się z nimi przez około 40 minut. Droga też nie była łatwa. Powalone trzciny, mokradła i inne przeszkody, wytężały naszą uwagę. Latarnia zbliżała się z każdą minutą. W jej okolicy przycumowane były pogłębiarki i to one spowodowały, że nie doszliśmy do koniuszka wyspy. Maszyny bez przerwy pompowały na brzeg zwężającej się wyspy, szlam z dna elbląskiego kanału. Ten koniec wyspy pocięty był faszynowymi płotkami, które miały za zadanie zatrzymywać ziemię, błoto, woda natomiast wracała do Zalewu Wiślanego. Naniesiony muł i błotnista maź, pompowana cały czas na brzeg przez potężne rury, skutecznie odcięły od nas latarnię. A pozostało może z 400 metrów. No cóż, trudno. Próbowaliśmy znaleźć przejście zachodnim brzegiem wyspy, ale skutek był ten sam. Nie pozostało nam nic innego, jak wracać. I stał się "cud". Nagle znikły komary. Po ponownej przeprawie, przez kilkunastometrowy kanał, druh zarządził krótki odpoczynek. Trochę wiało ale było słonecznie. Szef wyjął z plecaka sporą drożdżówkę, którą podzieliła Paulina. I tak została ochrzczona przez druha "Dzielącą", co "Gwóźdź" nieomieszkał przypieczętować proporcem.
Do samego Elbląga wracaliśmy wałami rzeki o tej samej nazwie, podziwiając bujną zieleń, odległą Wysoczyznę, ptaki i krzywiąc się na czarne połacie po spalonej trzcinie.