Wędrówka letnia - Gorce, Pieniny, Beskid Sądecki
20-28.07.2010r.



o Rabki dotarliśmy z samego rana, 21 lipca 2010r. Mieliśmy przed sobą cały dzień. Druh wymyślił, żeby nie iść od razu w Gorce, tylko najpierw zawadzić o najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego - Luboń Wielki (1022m.n.p.m.). Przystaliśmy na to "ochoczo" , nie wiedząc,
że upał i długie podejście wkrótce dadzą nam się we znaki. Plecaki z każdym kwadransem przybierały na wadze. Na szczycie kilka drewnianych zabudowań, wśród nich małe schronisko, maszt radiowo-telewizyjny i piękne widoki. Po krótkim posiłku ruszyliśmy ku Turbaczowi(1310m.n.p.m.). Najpierw trzeba było zejść do szosy, z której zaczęliśmy wędrówkę. To był trudny kawałek drogi. Na jezdni okazało się, że Danielowi, najmłodszemu z naszej ekipy, odnowiła się kontuzja kolana. Druh odwiózł go do Rabki i wsadził do busa jadącego do Krakowa. Stamtąd pociąg dowiózł licealistę do Elbląga.
Wszyscy spotkaliśmy się dopiero około godziny 22-giej w schronisku na Turbaczu. Druh dotarł tam pasmem Gorców, a pozostali kontynuowali marsz, zdobywając szczyt od północy. Skrajnie zmęczeni poszliśmy zaraz spać.
Jak się okazało, pierwszego dnia przeszliśmy ponad 40 kilometrów. Rano dziewczyny zmyły za ten pomysł druhowi głowę. "Armatka" wprost wybuchła słusznym gniewem.



rugiego dnia czekało nas 25 kilometrów marszu. Ale szef skrócił nieco dystans. Z Turbacza poszliśmy na Kudłoń (1276m.n.p.m.).
Piękna trasa. Sporo jagód i pasących się owieczek. Ze szczytu skrótami zeszliśmy do rzeczki Kamienica. Było gorąco, więc przez kilkanaście minut chłodziliśmy się w lodowatej wodzie. I nagle lunęło. Wszystko się odmieniło. Szybko wyciągnęliśmy pałatki i po przeprawieniu się przez potok pięliśmy się krętą drogą w górę. Na grzbiecie kolejnego pasma Gorców pogoda wróciła do normy.
Z Góry Przysłop zeszliśmy, już w promieniach słonecznych, do schroniska Gorczańska Chata. Tam nocowaliśmy. Świetne schronisko. Fajna atmosfera i mało wygód. Zimna woda i przaśna kuchnia do naszej dyspozycji. Tam można było naprawdę odpocząć.



rzeciego dnia zeszliśmy do najdłuższej polskiej wsi - Ochotnicy Górnej. W wiejskim kąpielisku "Fangir" z "Łazankiem" zakosztowali kąpieli. Prawie wszyscy jeszcze czuli zmęczenie po pierwszym dniu. Druh zadecydował, że pojedziemy do Krościenka. I tak też się stało.
Po zakwaterowaniu się, każdy mógł, według własnego uznania, gospodarować do końca dnia swoim czasem. Tylko druh i "Haribo" ruszyli w góry. Druh przeszedł całe Małe Pieniny a Marcin ruszył za punktami GOT w Wysokie Pieniny. Popołudniu dołączył do nas Roman ze swoją kolarzówką. Dzień skończył się przy pizzy na rynku w Krościenku.



eszcze, prawie do samej Przehyby była ładna pogoda. Tuż przed schroniskiem zaczęło mżyć, a potem porządnie padać.
Wędrowaliśmy jednak czwartego dnia jeszcze w ładnej pogodzie. Towarzyszył nam dzielny Roman prowadząc, po szlakach Beskidu Sądeckiego, swojego stalowego rumaka. Grupa się rozciągnęła, bowiem połacie jagód zmuszały niektórych do dłuższych postojów. Minęliśmy Groń(803m.n.p.m.), Dzwonkówkę(983m.n.p.m.) i zatrzymaliśmy się na przełęczy Przysłop. Tu był dłuższy popas.
Roman z naszym proporcem odtworzył atak husarii. Leżeliśmy na trawie na plecach, jedliśmy i żartowaliśmy. Zupełna wolność i swoboda. Pod bokiem krzaczki czarnych jagód. Aż żal było stamtąd ruszać. Tego dnia pokonaliśmy jeszcze Rokitę(893m.n.p.m.), Skałkę(1163m.n.p.m.) i dotarliśmy do wspomnianego schroniska na Hali Przehyba. Ponura pogoda, ponure schronisko, ponura obsługa. Zauważyliśmy, że w większych schroniskach obsługa zupełnie albo mało dba o wędrowców. Na Turbaczu, tak jak i na Przehybie, już o 20.00 zamykane są kuchnie, nie można nic kupić a żeby znaleźć kogoś z obsługi, trzeba mieć szczęście.



o i zaczęła się pora deszczowa. Z Przehyby ruszyliśmy w ulewie. Padało przez cały dzień. Przez Złomiste Wierchy(Północny-1226m.n.p.m. i Południowy-1218m.n.p.m.) weszliśmy na Radziejową(1262m.n.p.m.). W wieżę widokową chyba trafił piorun. Była w fatalnym stanie. Liczyliśmy na fajne widoki, ale z marzeń wyszły nici. Wrócimy tu kiedyś. Z Wielkiego Rogacza(1182m.n.p.m.) już tylko rzut beretem do noclegowni na Niemcowej. To fajne miejsce. Na uboczu i bez względu na pogodę urokliwe. Gorąca herbata i gra w rozmaite gry zręcznościowe i umysłowe zepchnęła mokrą wędrówkę na drugi plan. Spędziliśmy tam ponad godzinę. Obiad zjedliśmy w Rytrze. Byliśmy pełni podziwu dla obsługującej nas Pani. Przyjęła zamówienie i w czasie posiłku opowiedziała nam historię tutejszego zamku, wymyła podłogi, odkurzyła dywany i zdążyła obsłużyć gości w drugiej sali. To ci dopiero pracowitość. Jak się okazało była to właścicielka tej restauracji i pensjonatu. Zachęciła nas do zwiedzenia ruin zamku i to zrobiliśmy. Było nam po drodze. W scenerii deszczowej zamek wyglądał tajemniczo. Weszliśmy w każdą dziurę ale wejścia na wieżę nie znaleźliśmy. Celem wędrówki w tym dniu było schronisko "Cyrla". Ponurą, krętą drogą długo wspinaliśmy się na masyw Beskidu Sądeckiego. Długo szukaliśmy schroniska, ale warto było. Noclegownię prowadziła rodzina z wiodącym prym, jej seniorem. Czysto, miła obsługa i smaczne jedzenie. Polecamy! Tego dnia Roman nie wędrował z nami. Jeździł swoim rowerkiem po okolicach, ale na nocleg dołączył do naszej grupy.



rzedostatni dzień wędrówki - 27 lipca. Wyspani ruszamy w kierunku Krynicy Górskiej. Celem jest schronisko "Nad Wierchomlą".
Roman, tym razem bez roweru, odprowadził nas do schroniska na Łabowskiej Hali. Mżyło. Przed schroniskiem nadaliśmy naszemu rowerzyście pseudonim "Dynamo". Był wyraźnie wzruszony i ze łzami w oczach wrócił po swój rower. Mieliśmy się zobaczyć w Krakowie na dworcu, los jednak chciał inaczej.
Nawet podczas ciągłego opadu las wyglądał pięknie. Szybko poruszaliśmy się do przodu. Krótkie postoje wykorzystywaliśmy do robienia zdjęć. Pomimo otaczającej nas wilgoci, było ciepło. Wieczorem, już w schronisku, wspominaliśmy ubiegłe dni. Graliśmy w "totem" i "złoto krasnali". Gdy się ściemniło, czekała nasze oczy prawdziwa uczta. Na pożegnanie pokazały się nam Tatry i to w jakiej oprawie. Długo patrzyliśmy na ten obraz natury. Potem wrzuciliśmy coś "na ruszta" i w kimono.



statniego dnia w ciągu dwóch godzin dotarliśmy do Krynicy Górskiej. Tam w barze obiad i odjazd autobusem do Krakowa. Na dworcu druh mianował Pawła "GPS-em". Do Elbląga nasza grupa zmalała do pięciu osób, które w pociągowym barze podsumowali wędrówkę butelką karmi.